niedziela, 23 października 2016

13 kolejka Ekstraklasy

Arka Gdynia - Pogoń Szczecin

Utarło się, że gdyńska Arka to zespół własnego boiska. Racja - ciężko bowiem inaczej nazwać bilans u siebie (4 wygrane, po remisie i przegranej) w porównaniu do tego wyjazdowego (1-2-3). Gdy grają na wyjeździe - zapominają jak prosto kopnąć piłkę. U siebie, przy wsparciu około 10 tysięcy kibiców, od dłuższego czasu wyglądało to zgoła odmiennie, jednak o ile trybuny cały czas stoją na wysokości zadania (już za tydzień derby Trójmiasta, na których spodziewany jest komplet), o tyle piłkarze ostatnio znacznie przyhamowali - nie chodzi nawet o kolejne wpadki w delegacjach. Arka ostatnio uległa nawet Piastowi Gliwice na własnym obiekcie. I tu się pojawia problem, bowiem - jakby to powiedzieć - Gdynianie do meczu z Lechią raczej nie będą przystępować z czystą głową.

Spowodował to rzecz jasna mecz z Pogonią - drużyną Rafała Murawskiego, czyli... Akcjonariusza firmy posiadającej 25% udziałów w Arce - która zbytnio nie pozostawiła złudzeń. Na początku po jednym dobrych strzale oddali z jednej strony Gyurcsó, z drugiej Da Silva. No i właśnie po strzale Brazylijczyka zakończyły się pozytywne aspekty dla gospodarzy w pierwszej odsłonie - w 35 minucie obrońca Arki, Adam Marciniak postanowił, zgrał piłkę na swój piąty metr, co skrzętnie wykorzystał Frączczak. Cztery minuty później ten sam zawodnik uprzedził próbującego złapać piłkę Jałochę, zaliczając przy okazji dublet.

Dwa błędy - dwa gole. Większy opór w defensywie stawiają chyba kurczaki przerabiane na Zingery w KFC...

Arka w drugiej połowie wyglądała ciut lepiej, a Pogoń tak samo - czyli i tak lepiej od Arki. Jakieś tam sytuacje miejscowi sobie stwarzali - dużo dało wprowadzenie lewego obrońcy Warcholaka. Najpierw po jego wrzutce z autu blisko trafienia był inny rezerwowy Siemaszko, z kolei chwilę później sam defensor z Gdynii uderzył tuż obok słupka. Stuprocentową sytuację miał jeszcze w końcówce Zbozień, ale zamiast 1:2, zrobiło się 0:3 - błąd Warcholaka, trafienie Matrasa.

Trzy gole, trzy błędy indywidualne. Taki Simeone raczej nie zamieniłby się z Nicińskim na defensywy.

W ramach ciekawostki dodam jeszcze, że przed tym meczem Arka miała na koncie 3 gole stracone u siebie, czyli dokładnie tyle samo, ile wbiła im Pogoń. To oczywiście nie przypadek - drużyna nie wygrała już od 4 meczów.

0:3

Wisła Kraków - Bruk-Bet Termalika Nieciecza


Kiedy Termalika jest wysoko, a Wisła szoruje o dno, kiedy Zdeněk Ondrášek​, z reguły niemogący poszczycić się zbyt wielkim dorobkiem strzeleckim, dwukrotnie pakuje piłkę do siatki, no to dzieję się naprawdę dużo. Prawdę mówiąc, jednak, jakby to ująć, istnieją lepsze alternatywy do spędzania piątkowego wieczoru, niż ten konkretny mecz. Jednak, mimo wszystko, warto było poświęcić te dwie godzinki na cudowne derby Małopolski. Cudowne, bo cud nad Wisła - wyjście ze strefy spadkowej, 14. pozycja w tabeli.

Dużo się nie działo, jednak jeżeli już no to raczej tylko pod bramką Bruk-Betu. Wisła zdominowała swojego wyżej notowanego, jakkolwiek to nie brzmi, rywala z Małopolski, dopisując do swojego konta kolejne trzy punkty.

Zaczyna to wyglądać coraz ciekawiej.

2:0

Wisła Płock - Górnik Łęczna

Jak Was przekonać, że jednak było co oglądać? Może na początek zobaczcie Nowego Polskiego Messiego, o którym pisaliśmy już w TYM miejscu.

Zostańmy jeszcze przy nim - wierzcie lub nie, ale nie była to jedyna okazja Merebaszwiliego w samej pierwszej połowie spotkania. Zaczęło się od wspomnianego wyżej pudła wszechświata i okolic, później niewykorzystana sytuacja po podaniu Stępińskiego, no i kwintesencja jego występu - sam na sam z Prusakiem... No zgadnijcie... ;)

W międzyczasie sytuację miał jeszcze Kante po podaniu Ilieva (na samym początku). Ogólnie Górnik w pierwszej połowie nie istniał, a na boisku był tylko Merebaszwili zespół gospodarzy. Druga odsłona rozpoczęła się podobnie jak pierwsza - Kante pozostaje wierny swoim ideałom, polegającym na byciu napastnikiem z jak najmniejszą ilością trafień, nie wykorzystując kolejnej szansy. Potem kwintesencja Ekstraklasy - jak ktoś zasnął w przerwie i obudził się dopiero na pięć minut przed końcem, przegapił mniej więcej tyle samo akcji, ile meczów w kadrze ma większość z Was (o ile nie wszyscy ;)

Zaczęło się od pięknego strzału Piesia - 0:1, niewykorzystane sytuacje lubią się mścić #Merebaszwili.

Dwie minuty później sytuacja, o której obecni na meczu będą opowiadać wnukom, a i też rzecz, której zazdrościć im będą tłumy - zobaczyć gola na żywo Kante nie zdarzyło się nawet na wiosnę jego kolegom z Górnika Zabrze. Tym razem to co prawda nie pierwszej jego trafienie, ale też nadal można je policzyć na palcach jednej ręki, i wcale nie trzeba wykorzystywać wszystkich tych palców. Szczęśliwie wpadło, 1:1.

Doliczony czas gry, ostatnia akcja meczu. Górnik z rożnego - wrzutka, po której piłkę do własnej siatki postanawia wbić sobie Kiełpin. 


"Psu w dupę te całe fajerwerki" miał powiedzieć po meczu trener gospodarzy.

1:2


Śląsk Wrocław - Cracovia Kraków

Peter Grajciar to taki grajek, który średnio raz na rok gra taki mecz, po którym szczęka opada nawet Jackowi Gmochowi. Poza tym przed bite 12 miesięcy jest padaka, ale przynajmniej raz na rok jest w stanie sprawić swoim fanom (rodzinie, kolegom) radość. Odpowiedni cykl księżyca najwyraźniej przypadł na końcówkę października, bo Słowak znów dał o sobie znać. Już w 7 minucie pokusił się o efektowny rajd, zwieńczony strzałem z dystansu. Piłka po nodze Dąbrowskiego wpada do bramki - 1:0. W 57 minucie z kolei po przypadkowym podaniu Morioki spokojnie pokonuje Sandomierskiego - dublet!

Teraz można już z czystym sumieniem zostawić go na ławce na cały rok.

Poza sytuacjami Grajciara Cracovia była w stanie wyklarować sobie kilka okazji, lecz żadnej z nim nie można nazwać stuprocentową. W dużej mierze znać o sobie dawała nowatorska taktyka "no think pass", po której piłka nie tyle nie była w stanie wpaść do siatki, co nawet odstać się pod nogę kolegi z zespołu. Im bliżej końca, tym trochę więcej pomyślunku zdawało się wlewać do głów graczy Pasów - najpierw po podaniu Wójcickiego Miro Čovilo zdobył bramkę kontaktową głową (cóż za niespodzianka), a do remisu doprowadził po kontrowersyjnym rzucie karnym w doliczonym czasie gry Dąbrowski.

Najważniejsze, że serie zostały podtrzymane - Śląsk jeszcze nie wygrał w tym sezonie u siebie, Cracovia na wyjeździe.

2:2


Legia Warszawa - Lech Poznań

Hit hitów nad hitami, bowiem mierzyły się przecież ze sobą 15. w tabeli Legia i 8. w ligowej stawce Lech (stan tuż przed meczem). Wiadomo, jak to jest w takich meczach drużyn walczących o spokojne utrzymanie w środku ligowej stawki... Nie no poważnie - gdzieś tam przewijało się, że jest to polski klasyk, i w sumie ciężko się nie zgodzić, ale wiadomo, że w tym momencie obie drużyny, zamiast walki o pozycję lidera, skupiają się na czymś zupełnie innym. Legia, pomimo, że mamy już za sobą 12. serii gier, wciąż musi starać się oddalić od strefy spadkowej, z kolei Lech, który po przyjściu trenera Bjelicy zdaje się wreszcie wracać na właściwe tory (rozumiecie - Kolejorz, właściwe tory... hehe), potrzebuje jednak takiego, można powiedzieć, klarownego spotkania na przełamanie. Blisko było już na cholernie trudnym terenie w Gdańsku, gdzie ostatecznie skończyło się porażką w końcówce, tym razem przyszedł czas na Warszawę.

Obserwując od kilku lat spotkania obu tych drużyn, odnoszę wrażenie, że albo od początku do końca rozgrywana jest partyjka szachów, albo absolutnie od początku zostają popuszczone lejce i jest grubo od pierwszej do ostatniej minuty. Tym razem udało się to mniej więcej wyśrodkować. Początek wyglądał trochę jak rutynowa wizyta u lekarza rodzinnego - trochę badania się z obu stron, aż w końcu Makuszewski pomyślał sobie: "ile do cholery można się badać?!" I takim oto sposobem, oddając w 13 minucie groźny strzał z dystansu, postanowił zmienić grę w doktora na prawdziwy mecz piłkarski. Później odpowiedział mu niewykorzystaną sytuacją, po błędzie Bednarka, Nikolić, co tylko mogło zwiastować prawdziwą pobudkę obu ekip. Niestety - nawyków szybko nie zmienisz i coś tam z tego lekarza piłkarzom jeszcze zostało. W pierwszej połowie nie działo się bowiem za wiele aż do samej końcówki. Wtedy znów dał znać o sobie Nikolić, który po minięciu Putnockýego nie trafił do pustej bramki z - czy ja wiem - 4-5 metrów. Jasne - Merebaszwilemu z Wisły Płock może co najwyżej czyścić buty, ale jednak musimy mu coś przyznać - tak między nami to nie była wcale łatwa sytuacja - to była zajebiście prosta sytuacja! Do przerwy 0:0.

Prawdziwe fajerwery, jak mawia Kamil Grosicki, rozpoczęły się dopiero po zmianie stron - szybki rzut rożny dla gospodarzy, strzał z 2-3 metrów Jodłowca i fantastyczna intuicyjna parada Putnockýego. Kilka minut później postraszył Makuszewski, a po godzinie gry prowadzenie mogli objąć przyjezdni - sprytnie rozegrany rzut rożny, przedłużenie Trałki i minimalnie spóźniony wślizg Nielsena... Tyle dzieliło Kolejorza od objęcia prowadzenia. W międzyczasie dwoił się i troił Nikolić, który był mniej więcej tak skuteczny, jak Paco Alcácer w Barcelonie. Nie potrafił wykorzystać prostych sytuacji, z trafieniem do pustej bramki włącznie, aż w końcu błąd w jednej akcji popełniła dwójka stoperów Lecha (najpierw Bednarek, potem Nielsen), co pozwoliło znaleźć się Węgrowi w sytuacji jeden na jeden z goalkeeperem z Poznania i pokonać go raczej słabym strzałem, z którym tak naprawdę powinien sobie poradzić. Wcześniej bronił w irracjonalnych sytuacjach, teraz dopadł go pech - 1:0.

Po stracie bramki Lech zareagował słabo, gra należała do nich tak samo, jak Wilno do Polski, co raczej zwiastowało przełamanie Legii. Oczywiście Warszawiacy nie odpuścili nerwów ich kibicom i zadbali o odpowiednią dawkę emocji - w 90 minucie Kopczyński wycina w polu karnym Makuszewskiego, do piłki podchodzi Robak i po rękach Malarza doprowadza do wyrównania.

Po golu hamulce puszczają w obu obozach - zawodnicy, trenerzy, członkowie sztabu wbiegają na boisko z zamiarem podzielenia się ze sobą emocjami...



... Co kończy się czerwoną kartką rezerwowego bramkarza Lecha Burićia. Po chwili emocje opadają, by za chwilę znów osiągnąć poziom Mount Everest. Broź uderza z dystansu, wypluwa Putnocký, z dobitką śpieszy Hamalainen - 2:1. Jest tylko jedno ale - był na naprawdę wyraźnym spalonym, co potwierdzają wszystkie powtórki, co ciekawe, oprócz tej poniższej, gdzie widzimy, że Fin sprytnie uciekł przed pozycją spaloną:


Mówiąc jednak całkiem poważnie - była to bardzo trudna sytuacja do wychwycenia, bo Broź przecież nie podawał, tylko strzelał, jednak od naszych czołowych arbitrów, na czele z Marciniakiem, po prostu musimy wymagać wyłapywania takich rzeczy, tym bardziej w tak newralgicznych momentach - to była 94 minuta i decydujące trafienie dla Legii. Pomyłka ewidentna, ale nie ma co ukrywać - powtórka wideo tutaj ewidentnie by nie zaszkodziła.

2:1

Lechia Gdańsk - Piast Gliwice

Ostatnio napisałem artykuł o Lechii (TUTAJ). Przypomnijmy sobie może fragment:

Do początku grudnia nie wyjedzie bowiem z Trójmiasta, aż cztery ogórkowe mecze rozgrywając w swojej twierdzy (Piast, Pogoń, Wisła Płock, Górnik), jedynie raz – parafrazując Jürgena Kloppa – ruszając dupę do Gdyni. Chyba nie trzeba dodawać, jaka otwiera się przed nimi perspektywa – nie tylko możliwość powiększenia przewagi nad bezpośrednimi rywalami, ale przy okazji kompletne wyłączenie z walki o tytuł (nawet pomimo podziału punktów) Legii czy Lecha. Oczywiście po tych słowach teraz bardzo prawdopodobna – jak to w Ekstraklasie bywa – jest ich strata punktów w co najmniej trzech z tych pięciu meczów, ale jednak fakty bronią Gdańszczan. 

Przebieg meczu kazał mi od razu przypomnieć sobie o powyższym fragmencie, konkretnie, jeżeli chodzi o ostatnie zdanie. Wcześniej jednak wszystko zwiastowało kolejne 3 punkty Lechii - przy pierwszym goli Peszko zabawił się z Hebertem, niczym sam Peszko z Iwańskim na zgrupowaniu kadry kilka lat temu na Ukrainie, ze spokojem pokonując później Szmatułę. Peszko w ogóle grał chyba swój najlepszy mecz w sezonie - z ligą jest otrzaskany jak drzwi od kibla, ale wiadomo - nie zawsze wygląda to tak kolorowo, jak w tę niedzielę. Tym razem co urwał się z piłką, to coś się działo - czy to gol, czy to groźna wrzutka, czy żółte kartki, które łapali na nim rywale.

Tutaj oczywiście same pozytywy dla gdańszczan, ale ciężko zapomnieć im o przestojach, które mogły zwiastować spełnienie się moich słów o "stracie punktów w trzech z pięciu meczów". 28 minuta, Mráz bardzo dobrze wrzuca w pole karne, przedłuża Moskwik, a piłkę do siatki pakuje Korun. Choć, prawdę mówiąc, nie było to takie oczywiste, bo futbolówka jedynie o centymetry przekroczyła linię bramkową. Zespołu nie zdołał uratować Savić. Lechia niby dalej atakowała, stwarzała sobie sytuacje, ale co z tego, skoro po ponad godzinie gry Saša Živec dał prowadzenie gościom.

Czas leci, nie idzie. No to co? Do Peszki! Sławek pod koniec wywalczył rzut karny, zamieniony na bramkę przez Flávio. Paixão na cztery minuty przed końcem zapewnił ostatecznie zwycięstwo Lechii, po potężnym strzale,

Lechia, jakby to powiedzieć, przystępowała będzie do derbów Trójmiasta w ciut lepszym nastroju, aniżeli Arka.

3:2

W ostatnim niedzielnym meczu Jagielonia Białystok, pomimo prowadzenia, uległa na własnym boisku Zagłębiu Lubin 1:2. W poniedziałek czeka nas jeszcze starcie Ruchu Chorzów z Koroną Kielce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz