niedziela, 6 listopada 2016

15 kolejka Ekstraklasy

Wisła Płocka - Arka Gdynia

Piątek. Późne deszczowe popołudnie. Pogoda ewidentnie nie sprzyja do grania w piłkę. Jak ktoś się uprze, to i może pomyśleć, że Real postanowił wziąć rewanż na Legii, bo i sceneria podobna - wstępnie wygląda to na sparing z obecnością jakiejś nieco większej garstki kibiców. Napisałbym, że emocje jak na grzybach, ale tam jest przynajmniej jakaś adrenalinka - a nóż wyskoczy ci zza drzewa dzik - z kolei tutaj bezzębny, bezbarwny, bezpłciowy mecz dwóch beniaminków, którzy wyhamowali z gracją awaryjnie hamującego tira na ekspresówce.  Wymowne niech będzie, że akcją meczu nazwać można chyba spine, jaką złapali ze sobą... Dwaj zawodnicy Wisły Płock - Furman i Stępiński. Po końcowym gwizdku mało co się nie pobili, co tylko dopełniło perfekcyjnego obrazu tego naprawdę kabaretowego spotkania.

Choć w sumie jakby tak zacząć szukać jakiś pozytywów, to coś tam się znajdzie. Na przykład początek, gdzie wizualną przewagę miała Arka - co jest naprawdę sporym wyczynem, patrząc na ich wyjazdowe poczynania - a przyzwoitą szansę po strzale głową miał Sołdecki. Co prawda nie była aż tak klarowna, jak w szeroko opisywanych TUTAJ Derbach Trójmiasta, ale przy odrobinie szczęście Gdynianie mogli objąć prowadzenie. Na tym jednak skończyły się popisy graczy z pola w drużynie przyjezdnych. Mniej więcej po kwadransie mogło się już wydawać, że na placu boju pozostał jedynie ich bramkarz Konrad Jałocha, raz po raz zwijający się jak w ukropie, by uratować gości przed stratą gola:

- fatalny błąd Warcholaka tuż przy swojej bramce, Merebaszwili do Recy, a ten nad bramką,

- Kante ładnie do Recy, strzał blokuje Zbozień. Po chwili z tego rzut rożny i kolejna szansa,

- Merebaszwili po świetnym podaniu Furmana wychodzi sam na sam, odgrywa piętką do Krivetsa, ten nie dał rady pokonać pustą bramkę,

- Sylwestrzak nie trafia z czwartego metra (choć trzeba oddać, że dostał dość trudną piłkę),

- Kante z bliska głową w Jałochę,

- Poprzeczka Wisły na sam koniec.

Czym odpowiedziała Arka? Jakimś tam zrywem Siemaszki, zakończonym niecelnym strzałem Yussuffa. Tyle. Naprawdę Arka w tym meczu nie istniała i tylko jakimś niesamowitym cudem nie wróciła do domu na tarczy. Wisła zasłużyła na to zwycięstwo zdecydowanie bardziej, jednak beniaminkowie postanowili zachować status quo - obie ekipy nie wygrały w lidze od sześciu spotkań.

Przy okazji warto nadmienić, że te wszystkie wymieniane sytuacje Wisły wcale nie oznaczają, że mecz dało się oglądać. Tak naprawdę jak komuś udało się nie zwymiotować, powinien być w swoim domu okrzyknięty bohaterem... Jak w tej reklamie.

0:0

Ruch Chorzów - Lech Poznań

Taki mecz na musie, bo i Ruch musi i Lech musi. Oczywiście zacząć punktować. Chorzowianie zagościli w strefie spadkowej, ostatnio wyłapując w czapę od Pogoni, z kolei Poznaniacy, po przyjściu trenera Bjelicy, cały czas starają się ułożyć sobie pomysł na grę. W porównaniu do Lecha Urbana wygląda to o niebo lepiej, jednak wciąż nie ma tej kropki nad "i". Wydaje się, że potrzeba czasu, ale też obowiązkiem Kolejorza - marzącego przecież przynajmniej o Lidze Europy - powinno być wygrywanie tego typu spotkań.

No więc przyjezdni przystąpili do działania - od początku osiągnęli przewagę, jednak cały czas czegoś brakowało - jedna okazja, druga, i nic nie chce wpaść. W między czasie dobra akcja Niezgody, gdzie wycofał piłkę do Višņakovsa, lecz ten nie trafił w piłkę. W końcu jednak dobre dośrodkowanie Kędziory, Kownacki wywalczył pozycję być może faulując Grodzickiego, z kolei piłka trafiła do obrońcy Ruchu Konczkowskiego, który jednak zgrzał się, jak siekiera na saniach i nonszalancko posłał piłkę wprost pod nogi Jevtićia. Ten nie czekał, lecz od razu huknął z bliskiej odległości - 0:1! Od tego momentu worek z bramkami uległ reakcji chemicznej polegającej na rozwiązaniu się - po chwili piłkę na połowie boiska przejął Kownacki, popędził z nią niczym Maradona (z tą różnicą, że nieatakowany przez nikogo... Tak - przebiegł pół boiska nieatakowany przez nikogo), po czym wszedł pomiędzy dwóch rywali, uprzedził trzeciego i strzałem z 16. metra podwyższył prowadzenie Lecha. Trzeci mecz z rzędu z golem tego zawodnika. Widać, że pomogło mu duszonko przez Malarza podczas meczu z Legią. Dzięki temu duszeniu złapał - jakkolwiek to nie brzmi - drugi oddech.

Lech dalej forsował tempo - groźnie uderzał Makuszewski czy Jevtić, ale do przerwy ostatecznie "tylko" 0:2. W drugiej połowie tylko dopełnienie formalności - rożny dla Ruchu... szybka kontra Lecha, Majewski sam na sam i 0:3. Kilka minut później wprowadzony na boisko Robak popchnięty w polu karnym, jedenastka, do której podchodzi sam poszkodowany i kolejny gol. Na deser jeszcze jedno trafienie zmiennika - odbiór Arajuuriego, piłka od Majewskiego, trafienie Pawłowskiego.

Na boisku manita, a w kabinie komentatorskiej coraz to lepszy timing: "Chorzów ma dobrą młodzież, Chorzów ma świetnego trenera, Chorzów ma doświadczonych zawodników, chorzowianom nikt nie odmówi zaangażowania, ochoty do gry" - rozpływał się nad gospodarzami Kamil Kosowski przy stanie 0:4...

Aha, bym zapomniał. Udało mi się dostać do nowych, absolutnie ekskluzywnych zdjęć defensywy Ruchu:



0:5

Bruk-Bet Termalika Nieciecza - Korona Kielce

Co znaczy być niezrównoważonym psychicznie? Za wikipedią: "Zaburzenia psychiczne – ogół zaburzeń czynności psychicznych i zachowania, zwykle będących źródłem cierpienia lub utrudnień w funkcjonowaniu społecznym, które są przedmiotem zainteresowania psychiatrii klinicznej, w tym takich jej działów, jak diagnostyka, leczenie, profilaktyka, badania etiologii i patogenezy." Po co Wam to podaję? A no na wszelki wypadek, gdyż istnieje naprawdę realne zagrożenie, iż defensor Niecieczy - Dalibor Pleva - jest właśnie niezrównoważony psychicznie. Serio.

Diagnoza postawiona została na początku drugiej połowy. Wcześniej oglądaliśmy dość ciekawe widowisko, w którym prowadzenie za sprawą Dejmka (dobra wrzutka Palanki) objęli goście, a na ich trafienie jeszcze przed zmianą stron odpowiedział Jovanović. Ogólnie rzecz biorąc przyjezdni - nie potrafiący wygrać sześciu ostatnich meczów... hmmm, inaczej... z sześcioma porażkami z rzędu - niespodziewanie toczyli wyrównany bój z Termaliką. Pomimo wszystko jeden z zawodników gospodarzy postanowił nieco zlitować się nad Koroną. Szybko przeliczył sobie, że jego zespół i tak ma dużo punktów, a Kileczanie potrzebują ich jak tlenu. Postanowił więc odciąć dopływ wspomnianego tlenu do własnej głowy, poświęcając go gościom...

Oczywiście istnieje także realna opcja, że najzwyczajniej w świecie jest niezrównoważony psychicznie, ale może lepiej zostańmy przy tej bardziej bohaterskiej opcji - zlitował się nad Koroną. Więc tak: W 53 minucie postanowił podarować rywalom karnego, bezsensownie powalając w polu karnym Pylypczuka, pomimo że ten absolutnie nie miał szans dojść do piłki, nawet gdyby przedłużyli mu długość boiska aż do pobliskiego Tarnowa. Na szczęście Słowaka Palanka karnego nie wykorzystał, wciąż 1:1.

I teraz będzie najlepsze - Pleva wku*wił się na Koronę, że ta nie wykorzystała karnego! Po chwili postanowił wymierzyć jej sprawiedliwość - znów jego ofiarę padł Pylypczuk, który został skasowany na środku boiska. Sympatyczny Dalibor spóźnił się w tej akcji niczym wytrawny pociąg PKP, za co obejrzał czerwoną kartkę.

Korona, przy takiej pomocy, już nie mogła tego spieprzyć - Termalikę ukąsił Pylypczuk, po świetnej (!) wrzutce (!!) Grzelaka (!!!), a dobił Aankour. Tym sposobem Korona przełamuje się po 6 porażkach z rzędu, a Termalika... W 3 ostatnich meczach nie zapunktowała ani razu!

1:3

Jagielonia Białystok - Piast Gliwice

W Ekstraklasie rzadko zdarza się, że oglądamy mecz drużyny z czołówki (Jagielonia) i ekipy z dołu (Piasta), a przebieg gry aż tak odzwierciedla różnicę w tabeli. Częściej przypomina to jednak opisane powyżej Termalika-Korona, więc tym bardziej gratulację dla Jagi i bura dla Gliwiczan...

Piast grał bowiem, jakby cały czas nie mógł się poskładać. Jakby sezon przypominał rollercoaster, jakby po miesiącu wrócił do nich trener, który wcześniej sam zrezygnował z pracy. Istniał tak bardzo, że w tym momencie skończę o nich pisać. Ich gra waliła się mniej więcej tak, jak zamek w Chęcinach. Dajmy sobie spokój.

Co innego Jaga - w tygodniu gruchnęła wiadomość o tym, że Michał Probierz wypromował właśnie 12445356756 piłkarza. Do kadry trafił bowiem Jacek Góralski, co - patrząc na grę z Piastem - było pozytywnym impulsem zarówno dla defensywnego pomocnika, jak i całej drużyny. Jaga od początku rzuciła się na Piasta, po upływie 30 minut objęła prowadzenie za sprawą Romanczuka, a potem już tylko kontrolowała przebieg gry. Dosłownie, bo rywale nie zagrozili jej ani razu. Dopełnieniem świetnej gry było trafienie z końcówki Frankowskiego, po świetnym podaniu bohatera akcji na 1:0 Romanczuka, którego bez wyrzutów sumienia mogę określić zresztą graczem meczu.

Można by rzec - tak gra lider Ekstraklasy po pierwszej rundzie.

2:0

Lechia Gdańsk - Pogoń Szczecin

Spotkanie drużyn będących na fali naprawdę można było upatrywać w kontekście hitu kolejki, co jeszcze kilka tygodni temu - szczególnie w kontekście formy Pogoni - wydawało się czystą abstrakcją. Wiadomo, że w naszej lidze spotkania na fali mają to do siebie, że drużyny mogę delikatnie odpłynąć, ale tym razem - przede wszystkim w pierwszej połowie - wyglądało to naprawdę ciekawie. Szybko zaczęła Lechia - Wawrzyniak zagrał do Wolskiego, ten uderzył mocno, a piłka po rękach Kudły wpadła do siatki Portowców - 1:0! Po kilku (właściwie to kilkunastu) chwilach Kudła się zrehabilitował, kiedy to powstrzymał dobry strzał Krasićia. Za chwilę groźny strzał Marco Paixão - Pogoń zepchnięta do naprawdę głębokiej, momentami rozpaczliwej defensywy, z której jednak umiejętnie potrafiła się wyrwać - niespodziewanie w sytuacji sam na sam znalazł się Frączczak, podał do Gyurcsó i... Dupa. Lekki strzał w Savićia. Co się jednak odwlecze to nie uciecze. Pod koniec pierwszej odsłony rzut karny dla Pogoni, z którym wiąże się niesamowicie ciekawa sytuacja, o której pisałem już TUTAJ. Oczywiście padł gol do szatni - 1:1.

Druga połowa, cóż za niespodzianka, nie była już tak efektowna. Ostatni raz tak zaskoczony byłem, gdy w samochodzie nacisnąłem pedał hamulca i okazało się, że samochód się zatrzymał. Więcej walki - takiej typowo ekstraklasowej - niż efektownego grania w piłkę, co na pewno nie działało na korzyść widowiska. Jasne - jak mieliście nieprzyjemność oglądać w piątek Wisłę Płock z Arką, to taka połowa będzie dla Was jak finał Ligi Mistrzów, ale jeżeli już tamtego meczu nie oglądaliście, a coś skusiło Was, by obejrzeć sobie Lechię z Pogonią, to... A dobra, przecież nie pierwszy raz rozczarowaliście się Ekstraklasą. I tak do niej wrócicie.


W drugiej połowie naprawdę nie działo się za dużo. Naprawdę gorąco zrobiło się już w doliczonym czasie gry - po wrzutce z wolnego do siatki trafił Drygas, lecz sędzia liniowy - tak mi się wydaje - wskazał spalonego (minimalnego).

1:1

Śląsk Wrocław - Zagłębie Lubin

Śląsk na trudnym terenie... We Wrocławiu. Fakty są bowiem takie, że ekipa Mariusza Rumaka w tym sezonie nie wygrała jeszcze ani jednego meczu na własnym obiekcie (4 remisy, 3 porażki). Wszystkie znaki na niebie, ziemi, w kosmosie, nawet w Radomiu, wskazywały na pewne zwycięstwo Zagłębia, walczącego przecież o czołowe lokaty. Oczywiście, cóż za niespodzianka, dupa z tego wyszła, Ekstraklasa znów stanęła na wysokości zadania. Ostatni raz tak zaskoczony wynikiem spotkania byłem, gdy Atletico wygrało z kimś 1:0.

Zaczęło się planowo - w 6 minucie na prowadzenie gości - nomen omen - gościnnie wyprowadził trafieniem samobójczym Dankowski. Wiecie o co chodzi - ciasto, herbatka, kawusia, bramka dla rywala. Tak traktuje się na Dolnym Śląsku przyjezdnych. Rzecz jasna szacunek.

Inna sprawa, że powolutku zbliżają się święta, więc po tak długim okresie dobroci, czas w końcu sprawić także sobie jakiś prezent. Gospodarze długo wstydzili się co prawda zaszaleć, starali się utrzymywać swoją gościnność, ale w końcu to ktoś im podarował niespodziankę - konkretnie sędzia, który w 71 minucie nie zauważył ewidentnego spalonego Dwaliego, który zdobył bramkę wyrównującą. Chwilę przed końcem trafił jeszcze Alvarinho i wielkie przełamanie stało się faktem - w Ekstraklasie nie ma już drużyny, która nie przegrała u siebie.

2:1

Legia Warszawa - Cracovia Kraków

W Warszawie doszło sytuacji absolutnie bez precedensu - spotkanie z Cracovią obejrzało na stadionie więcej widzów, niż przed czterema dniami wybrało się na starcie Champions Leaque z Realem Madryt. Myślę, że ten fakt tylko potwierdza głoszone od dawna tezy, która liga rządzi w Europie. Legioniści, w nagrodę dla publiczności, postanowili osiągnąć jeszcze lepszy wynik niż w środę i z Cracovią wygrać. Zaczęło się od dużej przewagi, już w 5 minucie gola ze spalonego po podaniu Nikolićia zdobył Prijović. Niedługo później przypadkową piłkę po wślizgu zdobył Radović, Prijović wyszedł sam na sam z bramkarzem, podał do Nikolićia, lecz ten nie wykorzystał znakomitej okazji. Napór Legii zdawał się dopiero rozpędzać, jednak wtedy odrobinę tlenu złapała Cracovia - Piątek nagle znalazł się prze Cierzniakiem (zastępował kontuzjowanego Malarza), lecz w ostatniej chwili wygarnął mu piłkę z pod nóg Rzeźniczak. Stoper Legii ostatnio będący zresztą w świetnej formie. Trzeba powiedzieć sobie wprost - odżył, jak cała Legia, po przejęciu ekipy przez Magierę.

Po sytuacji Cracovii Warszawiacy wrócili na właściwe tory, lecz czas pomiędzy mniej więcej 30 a 40 minutą należał już do przyjezdnych - w tym przedziale czasowym byli oni o krok od trafienia. Brzyski wrzucił, Piątek uderzył głową, a piłkę z linii bramkowej wybił Czerwiński. Jak wiemy niewykorzystane sytuację lubią się mścić, więc - cóż za niespodzianka - tuż przed przerwą było 1:0 dla Legii. Świetna piłka aktywnego Radovićia do włączającego się w akcje ofensywną Bereszyńskiego, który w stylu Łukasza Piszczka wycofał piłkę mniej więcej na 11 metr, gdzie czyhał już Nikolić. Nie mogło skończyć się inaczej - 7 bramka Węgra w sezonie.

Druga odsłona to już bardziej wyrównana gra. Nie minę się zbytnio z prawdą, gdy napiszę, że działo się znacznie mniej, niż w pierwszej połowie. Nawet znacznie znacznie mniej... W sumie to długo nic się nie działo. Pod koniec dopiero setkę miał czy to Ofoe czy Kucharczyk, lecz wszystkich mógł przyćmić Sebastian Steblecki, który chwilę przed końcem niespodziewanie oddał potężny strzał z dystansu - Cierzniak nawet nie drgnął, piłka wylądowała na słupku.

Jak wiemy, niewykorzystane sytuację lubią się mścić, więc... Po tym sygnale ostrzegawczym Legia dość szybko się obudziła, zapewniając sobie zwycięstwo za sprawą Radovićia. Uderzył praktycznie tak samo jak Moulin w środę z Realem - 2:0.

Cuda cuda ogłaszają - 3 wygrane Legii z rzędu. Czujecie, że święta już za półtorej miesiąca?

2:0

W spotkaniu rozgrywanym równolegle z meczem Śląska z Zagłębiem, Wisła Kraków po hat-tricku Rafała Boguskiego (!!!) pokonała Górnika Łęczna 3:2.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz