niedziela, 11 grudnia 2016

19 kolejka

Pogoń Szczecin - Zagłębie Lubin

W piątkowe późne popołudnie czekało nas spotkanie, w którym naprawdę ciężko było wskazać faworyta - Pogoń niby ostatnio wygrała u siebie 6:2, więc Zagłębie powinno strząść przed nimi porami, ale w sumie Lubinianie pokazali ostatnio klasę jakieś tam umiejętności, wygrywając na trudnym terenie w Niecieczy, przy okazji przełamując długą passę spotkań bez wygranej. Pomimo wszystko zapowiadało się ciekawie, ale właśnie... Prawdę mówiąc, gdybyście przespali pierwszą godzinę meczu, gdybyście po prostu wybrali inne zajęcie (co pewnie uczyniliście) to - możecie odetchnąć z ulgą - za dużo nie straciliście. Więcej do stracenia było chyba nawet podczas nieobecności na lekcji organizacyjnej w podstawówce.

Pogoń z Zagłębiem urządzili sobie bowiem festiwal niczego. Napisanie, że sytuacji było jak na lekarstwo, obraziłoby lekarzy i farmaceutów, inne porównania również nie mają sensu - nie działo się nic. Kompletnie nic. Najlepszą sytuacją była chyba ta po próbie wyprowadzenia kontry przez Zagłębie, gdzie Kubicki zagrał pod nogi... Murawskiego z Pogoni, a ten uderzył obok słupka.

No i wtedy stała się rzecz wręcz niedorzeczna - jakieś tam kolejne słabe dośrodkowanie Lubinian w pole karne, do piłki wylatuje z bramki Słowik, ma dużo czasu, piłka kilka sekund leci w jego dłonie, a po chwili... Buksa pakuje bramkę na 1:0 dla przyjezdnych. Bramkarz Pogoni postanowił po prostu wypuścić piłkę z rąk, prezentując na nieco spóźnione mikołajki bramkę młodemu napastnikowi Zagłębia.

Tym sposobem mecz znacznie się rozhulał - już dwie minuty później w szesnastkę dośrodkował Râpă, a podanie na bramkę zamienił niezawodny w ostatnich tygodniach Frączczak. Jak nic nie działo się przez 60 minut, tak te dwie minuty zrekompensowały nam wszystko. Tym bardziej że od tego momentu obie ekipy zaczęły grać zdecydowanie bardziej ryzykownie i co nieco efektownie. Sytuacje? Były. Dobre szanse? Także. Czyli działo się? Tak. Choć wiadomo, że pierwsze 60 minut przebiłby nawet byle jaki mecz LZS-u Chrząstawy, jednak trzeba oddać piłkarzom - końcową fazę spotkania mieli naprawdę udaną. Dobrze się to oglądało, szkoda tylko, że tak krótko.

1:1

Lechia Gdańsk - Śląska Wrocław

Trzeba sobie powiedzieć jasno - Lechia, w polskich realiach, wskoczyła właśnie na nowy poziom, co idealnie pokazuje to spotkanie. Pewne zwycięstwo pomimo słabej gry, naprawdę, tak zdobywa się co najmniej czołowe lokaty. Faktem oczywiście jest, że Gdańszczanie, mówiąc kolokwialnie, raz czy drugi się ślizgnęli, ale teraz zagranie mocno nieprzekonywującego meczu, nie przeszkodziło im pewnie pokonać bardzo dobrze grającego przecież na wyjazdach Śląska.

Duża w tym zasługa rzecz jasna lewego defensora przyjezdnych Petera Grajciara, od którego lepiej zagrałby pierwszy lepszy kierownik drużyny w B-klasie, gdzie, rzecz jasna, taka funkcja raczej nie istnieje. Pierwsza połowa - bicie głową w mur Lechii, w końcu sympatyczny Peter postanawia przepuścić fatalnie zagraną przez Peszkę do Wojtkowiaka piłkę, co ostatecznie zaowocowało trafieniem Flávio Paixão. Od tego momentu Lechia miała wynik, a Śląsk nie miał żadnych sytuacji (czyli w sumie status quo). Ciekawie zrobiło się dopiero w drugiej odsłonie, gdzie tym razem pośrednio zawalił ktoś inny niż Grajciara. Ryota Marioka niespodziewanie znalazł się w znakomitej sytuacji. Wydawał się tak zdziwiony, że zrezygnował z oddania, wydawałoby się, oczywistego, prostego strzału. Postanowił dla odmiany fatalnie spudłować. Po chwili ładna akcja Lechii i Kuświk pakuje na 2:0.

W 58 minucie skończyło się to niezacne widowisko. Od tego momentu obie drużyny myślami zmierzały już do szatni. W międzyczasie na chwilę coś odwidziało się Lechii, gdy w doliczonym czasie gry Flávio jeszcze podwyższył prowadzenie.

Powiedzieć, że Śląsk nie starał się odmienić losów meczu, to tak, jakby nic nie powiedzieć. Ostatnio tak rozpaczliwą próbę ratowania sytuacji oglądałem, gdy sąsiad biegł za toczącym się z górki samochodem, a po drodze trzy razy wyrżnął się o kamienie.

3:0

Górnik Łęczna - Bruk-Bet Termalika Nieciecza

Pozwólcie, że początkowo pozwolę sobie podsumować to spotkanie w formie obrazowo-filmowej. Więc tak:

1.połowa, gdzie nie działo się kompletnie nic:




2. połowa, gdzie - dla odmiany - jednak z drużyn udusiła drugą. W roli atakujących (piłkarzy Skendiji Tetewo) wcielili się Górnicy, z kolei pozoranci w koszulkach Cracovii to, na potrzeby chwili, gracze Termaliki:



Przeżyliśmy w tym meczu prawdziwy rollercoaster - od pierwszej połowy, gdzie najciekawszą akcją był ​gwizdek sędziego, do bardzo dobrej drugiej odsłony w wykonaniu Górników. Termalika od dobrych kilku kolejek gra naprawdę słabo - potrafi od czasu do czasu coś wygrać, jednak częściej w tym okresie sezonu są to zaledwie zdobycze jednopunktowe, lub - jak ostatnio - dwie porażki z rzędu. Z Zagłębiem i właśnie Górnikiem. Nie szło im w tym meczu nic, za to honory należy oddać graczom z Łęcznej - najpierw przebojowa akcja Pawła Sasina, wykończona strzałem z czuba zza "szesnastki", następnie rzut karny po zagraniu ręką Fryca, wykorzystany przez Drewniaka (choć bramkarz prawie że wyjął ten strzał), no i na koniec - w doliczonym czasie gry - dobicie przez Grzelczaka... Trójka.

Co do Pawła Sasina - ostatnio miałem przyjemność przeprowadzić m.in. właśnie z nim wywiad. Jako że strzelił teraz gola, to dobra okazja, aby to przypomnieć: TUTAJ.

3:0

Wisła Płock - Ruch Chorzów


Na pierwszy rzut oka można nabawić się stanów depresyjnych - oto bowiem od meczu Górnika z Termaliką przechodzi się do jeszcze gorzej zapowiadającego się starcia Wisły Płock z Ruchem Chorzów. Jasne - można szukać jakichś pozytywów: a to Wisła ostatnio, po serii meczów bez zwycięstwa, kontynuowała tę passę, jednak przecież była o krok triumfu przy Łazienkowskiej, a to Ruch w końcu musi zagrać mecz na poziomie ekstraklasowego klubu. W sumie wszystko to wydawało się jednak mrzonkami...

Powiem szczerze - śmierdziało mi w tym meczu niesamowicie nudnym 0:0.

Tymczasem Ekstraklasa, jak to ma w zwyczaju, postanowiła naprawdę nas zaskoczyć. Magia świąt udzieliła się w Płocku tak mocno, że istnieje realne zagrożenie, iż już na święta nie starczy dla wszystkich dzieci prezentów.

Nie wiem tak naprawdę, od czego zacząć - działo się naprawdę multum wszelakich rzeczy! Może rozpocznijmy od gola sezonu, który bezsprzecznie padł dzisiaj w Płocku. Piotr Wlazło - bohater dzisiejszego spotkania - otrzymuje piłkę na środku boiska, rozgląda się na boki, do kogo tu podać, rozegrać bezpieczne podanie. I nagle... Jeb z połowy boiska za kołnierz Hrdlički... Gol!!! Trafienie, dodajmy, nie jakieś otwierające wynik, wyrównujące, czy inne takie. Nie, ten gol rozstrzygnął wynik tego spotkania! I nie, nie było tak, że śmierdziało 0:0, a tu nagle Wlazło zdobył w końcówce tę bramkę...

... Było to trafienie na 4:3!

O rany - co tam się działo! Pierwsze minuty od razu zapowiadały może nie strzelaninę, ale na pewno konkretny mecz. Już w 3 minucie jak w ukropie zwijać się musiał bramkarz gospodarzy. W końcu w okolicach 20 minuty odpowiedziała Wisła - obrońcy Ruchu rozgrywali między sobą piłkę tak doskonale, że przejął ją Piotr Wlazło, skrzętnie wykorzystując sytuację sam na sam z bramkarzem. Był to jego pierwszy gol. Błąd Helika absolutnie nie do usprawiedliwienia, ale co po chwili zrobił Krivets? Więc tak - złapcie głęboki oddech - podał do niego Furman, ten był mniej więcej na środku boiska, postanowił odegrać do bramkarza, przed którym - wracając ze spalonego - był napastnik Ruchu Niezgoda. Dostał piłkę, minął Kiełpina i wyrównał stan meczu. Science fiction, co to było...

Wisła po kapitalnym dośrodkowaniu Merebaszwiliego i wykończeniu głową Recy jeszcze w pierwszej połowie wróciła na prowadzenie. Tuż przed zejściem do szatni świetną asystą, po akcji Mazka, popisał się Niezgoda, a Patryk Lipski doprowadził do wyrównania, Ten sam zawodnik tuż po przerwie wyprowadził Niebieskich na prowadzenie.

Działo się od groma, a przecież to jeszcze nie koniec! (prawdę mówiąc to dopiero początek drugiej połowy).

Nadeszła 70 minuta - Wlazło wrzuca, jeden z obrońców Ruchu odgrywa klatką piersiową bramkarzowi piłkę w taki sposób, że temu pozostaje już tylko i wyłącznie faulować. Jedenastkę na gola pewnie zamienia Wlazło, który kilka minut później robi to, o czym pisałem wyżej - gol z połowy boiska!

Ojej... Obejrzenie powtórki absolutnie obowiązkowe dla każdego!

4:3

Wisła Kraków - Cracovia Kraków

Derby Krakowa - któż by się spodziewał po pierwszych 7-8 kolejkach, ze to Wisła będzie przystępowała do tego starcia z wyższej pozycji i w roli - tak się wydawało - zdecydowanego faworyta. To oni przecież są w gazie, to Cracovia przecież ostatni raz wygrała chyba podczas debiutanckiego odgrywania hejnału na wieży Mariackiej.

Zapowiedzi zresztą szybko się potwierdziły - już w 3 minucie znakomity strzał z dystansu, po którym piłka zatrzepotała w siatce, oddał Peter Brlek. Niesamowicie ciężkie położenie Cracovii - ta bramka była dla nich takim ciosem, jak - nie przymierzając - wylądowanie w pociągowym przedziale z gadułą, próbującym udowodnić wyższość paragwajskiego systemu politycznego nad kanadyjskim. Cracovia starała się odpowiedzieć - w 15 minucie setkę po zagraniu Wójcickiego miał Piątek, przed przerwą jeszcze próbował Budziński, ale wszystkie próby spełzły na niczym.

Niewykorzystane sytuacje szybko mogły się zemścić - chyba nawet samemu Głowackiemu ciężko będzie wytłumaczyć, jak w 50 minucie nie umieścił piłki w siatce, tak jak Budzińskiemu, gdy po akcji Jendriška znalazł się w sytuacji jeden na jeden z Załuską.

A potem zrobiło się gorąco - okolice 70 minuty, przepychanka Piątka z Sadlokiem, zamieniona po chwili na regularną bitwę. Zaczęło się zresztą od tego, że zawodnicy walczyli o piłkę (przepisowo), aż nagle do mózgu napastnika Cracovii przestał dopływać tlen, co skończyło się ciosem w stronę Sadloka. Rzecz jasna powinno się to zakończyć czerwoną kartką. Z boiska wylecieć mógł również Popović (powalenie Piątka), jednak ostatecznie skończyło się na...

Żółtej dla Sadloka i Piątka, co jest po prostu małym skandalem, biorąc pod uwagę, że dosłownie po chwili... Piątek wyrównał stan meczu!


Sędzia sprawił więc, że znacznie bardziej niż o wydarzeniach boiskowych, znów będzie mówiło się o pracy arbitrów, na czele z panem Kwiatkowskim. Piątka absolutnie nie powinno być na boisku i to nie ulega wątpliwości...

1:1

Lech Poznań - Korona Kielce

Kończy się powoli runda, zaczyna się czas wszelakich podsumowań. Dzisiaj na przykład zwieńczone zostały występy Paulusa Arajuuriego w barwach poznańskiego Lecha. Ten bardzo zasłużony dla  Kolejorza obrońca, z którym Lech sięgnął po tytuł, już latem podpisał wstępny kontrakt z Brøndby IF. Dziś rozegrał ostatni mecz przed Poznańską publicznością, jak i - za sprawą żółtej kartki obejrzanej w samej końcówce - ostatni w ogóle. Do Krakowa - na spotkanie następnej kolejki z Cracovią - może wybrać się już tylko i wyłącznie w roli widza.

Dziś zagrał tak, jak przez te trzy lata przyzwyczaił - bardzo solidnie. Obok siebie miał młodego Jana Bednarka - rewelacje tej rundy i jego naturalnego następce - który jednak na 10 minut przed końcem został uderzony przez Jacka Kiełba. Zwijał się z bólu, zszedł za linie boczną, po chwili chcąc powrócić na boisko. Jakież było jego rozczarowanie, gdy okazało się, że Bjelica przygotował już zmianę - najwyraźniej dostając jakiś sygnał o niedyspozycji Bednarka, wprowadził na boisko Nielsena:



Działo się zresztą nie tylko w środku obrony Lecha - na przystawkę dostaliśmy bardzo dobrą pierwszą połowę, gdzie - choć nie padł żaden gol - wydarzyło się naprawdę dużo, a i wizualnie wyglądało to ciekawie. Już na samym początku po wrzutce Pawłowskiego groźny strzał obok bramki oddał Jevtić. Pomimo wszystko Korona nie odpuszczała - próbował Aankour, potem udawało się dochodzić do kolejnych sytuacji. W ogóle, jeżeli chodzi o stwarzane sytuacje, to wyglądało to mniej więcej podobnie, choć nieco bardziej konkretny był Lech. Chociażby sytuacja z 27 minuty, gdy po dwóch ładnych zwodach w polu karnym i strzale Pawłowskiego, sparowanym przez Małkowskiego, z dobitką głową popędził Robak, a piłka uderzyła w poprzeczkę. 

Pierwsze 45 minut nie przyniosło jednak trafień. Po zmianie stron setkę miał Lech, świetną okazję Aankour, potem znowu Kolejorz za sprawą Jevtićia, następnie akcja w drugą stronę i dobra próba Abalo.

Wszystko zmieniło wejście Kownackiego, który znów pokazał, iż jest Lechowi potrzebny znacznie bardziej, niż tabliczka mnożenia na język polski. Oj znacznie...

Najpierw po akcji Jóźwiaka został zablokowany, a piłka trafiła do Jevtićia, który znów obił poprzeczkę, a później zrobił to, co do niego należało. Długą piłkę wygrał Robak, przejął ją Kownacki, parę metrów się z nią przemieścił i huknął lewą nogą zza szesnastki pod ladę!

Wejście smoka, nos Bjelicy, cenne trzy punkty Lecha.

1:0

Piast Gliwice - Legia Warszawa

Legia zrobiła swoje. Efektowna gra, którą wpaja im od początku Jacek Magiera , mecz po meczu przynosi efekty. Pięć bramek z Piastem jest więc takim zaskoczeniem, jak śnieg w zimę, czy kromka chleba, która spada posmarowanym w dół. Dublet Radovićia, dublet Nikolićia, piąte trafienie Ofoe (dla gospodarzy gola po efektownym uderzeniu z dystansu zdobył Sapała). Naprawdę - Legia już teraz budzi ogromny respekt, strach nie tyle pomyśleć, co będzie działo się w następnej rundzie, a co może wydarzyć się w następnym sezonie, gdy - przy założeniu, że Stołeczni obronią tytuł - będzie można namacalnie poczuć wpływy z Ligi Mistrzów i zbudować - kto wie - coś a'la Dinamo Zagrzeb.

Jedyna nadzieja dla reszty ligi? Brak mistrzostwa Legii w obecnych rozgrywkach. Pomimo wszystko, to wciąż bardzo możliwe.

1:5

---


Do rozegrania pozostał jeszcze poniedziałkowy mecz Arki Gdynia z Jagielonią Białystok. Goście grają o powrót na fotel lidera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz